Postdok po polsku, czyli o krajowej kulturze mobilności naukowej [felieton]
Naukowcem chciałem być od dziecka. Na studiach karierę postanowiłem zrobić według obowiązujących światowych standardów i nawet krótko planowałem po studiach pierwszego stopnia w Warszawie przenieść się do Krakowa (żeby realizować hasło mobilności). Podczas magisterki w czasach jeszcze przed NCN, wystraszony polskimi studiami doktoranckimi, zdecydowałem się zrobić doktorat za granicą i wyjechałem do Anglii. Tamtejsza uczelnia poprosiła mnie, jako obcokrajowca, abym przyjechał 2 tygodnie wcześniej, bym wdrożył się w tamtejszą strukturę i akademickie obyczaje. Akademik miałem na ten czas zapewniony. Ale mając uczulenie na pleśń oraz wilgoć, nie zagrzałem na Wyspach miejsca dłużej niż było konieczne do zrobienia doktoratu i wróciłem do Ojczyzny, gdzie zrobiłem swojego pierwszego postdoka. Tak! POSTDOKA w Polsce! Nie zostałem, w mniej lub bardziej ustawionym konkursie, adiunktem na uczelni, którą ukończyłem, ale zrobiłem takiego prawdziwego postdoka! Otwarty konkurs, krótkoterminowy kontrakt, konkretny projekt, zero dydaktyki, czysta nauka i przy okazji pensja lepsza niż uczelnianego adiunkta.
Było to w polskiej jednostce badawczej powstałej dobrze po 1989 r., która to w całości jest zorientowana na pracę w trybie grantowo-projektowym i gdzie nawet dyrektor jest zatrudniony na pięcioletnią kadencję. Zająłem biurko zwolnione przez doktoranta, który wyjechał na postdoka za granicę, a obok siedzieli koledzy, którzy (poza jednym) nieco wcześniej też powracali z zagranicy lub przyszli z innych miejsc w Polsce. Administracja jest dwujęzyczna, cierpliwie wyjaśnia, co i gdzie mam podpisać, mail przypomina o kursie BHP – no niemal jak w UK czy innym USA (poza tym że tam administracja nie jest dwujęzyczna). Ale to jednak był w Polsce wyjątek.
Drugi „polski” postdok był w mieście, z którym wcześniej mnie nic nie łączyło. I teraz też zrobiłem ruch według zachodnich mód. Ciekawy projekt, szef z dorobkiem i zdobywająca granty pracownia – wygląda super, więc przenosimy się 300 km od domu. A tu w pakiecie jest… polska uczelnia. Nie chodzi nawet o tę konkretną uczelnię, ale ogólnie o organizację uczelni po polsku – tak samo to działa i w Warszawie, i w Krakowie, i w Poznaniu, i w Trójmieście. Wydział jest podzielony na zakłady, zakładziki i pracownie. Nie wiem, kto pracuje w drugim końcu korytarza, bo to inny zakład. Nie bardzo można się dowiedzieć, co się dzieje w innym instytucie, jeśli nie zna się człowieka w środku. A inne wydziały mogłyby być dla mnie równie dobrze poza miastem. W zasadzie kisimy się tylko w swoim instytucie. Ponieważ i na gruncie pozazawodowym też nic wcześniej mnie nie łączyło z tym miastem, więc z początku trudno mi się było odnaleźć w nowym środowisku (gdzie tu się kupuje dobre pomidory? gdzie jest uczciwy mechanik?). To wszystko pochłania czas, który mógłbym spożytkować np. na dokończenie publikacji z poprzedniej pracy (lub po prostu się zrelaksować). Szczęśliwie nie jestem obcokrajowcem, bo bez znajomości polskiego przeprowadzka byłaby nieprzyjemnie wyboista. A większość stanowisk naukowych w Polsce jest właśnie na uczelniach, a nie w specjalistycznych instytutach.
Istnieje pewna schizofrenia systemu. Wierchuszka polskiej profesury mówi dużo o mobilności, NCN miało specjalne granty dla „młodych i lotnych”, dla studentów jest krajowy program „MOST”, ale na polskich uczelniach brak jest kultury mobilności! W raporcie Komisji Europejskiej Peer Review: Poland’s Higher Education and Science system (2017 r.) podano, że około 90% pracowników Uniwersytetu Jagielońskiego ze stopniem dotkora zdobyło go na UJ właśnie i wygląda to podobnie na innych dużych uczelniach w Polsce (str. 116). Chcemy ganiać młodych uczonych po kraju i zagranicy, bo „tak się robi na Zachodzie”, ale nie ma to większych implikacji dla całego środowiska akademickiego. Polska kadra badawcza w znanych mi naukach przyrodniczych zaczyna z wolna dzielić się na dwie kasty: zasiedziałych „lokalsów” i zwykle wykształconych za granicą, „cyganów nauki” zatrudnianych w grantach, którzy często, jeżeli wrócą jednak do Polski, lądują w firmach komercyjnych. Przypomnijmy: mobilność, zwłaszcza początkującej kadry naukowej, służy:
-
kształceniu przyszłych liderów nauki w różnych szkołach myślenia,
-
wymianie wiedzy i doświadczenia między ośrodkami,
-
budowanie sieci kontaktów między centrami badawczymi, czyli naukowcami w nich pracującymi (!), aby ci, wiedząc co robią inni, napędzali się nawzajem swoimi pomysłami i lekką konkurencją.
Niestety postdok, w domyśle naukowy terminator-czeladnik, jest często traktowany jako rodzaj outsourcingu kadry, dzięki czemu nie denerwuje się dziekana prośbą o nowy etat. A tymczasem to, co potem robią twoi postdocy, gdzie znajdują kolejną pracę, jest również miarą twojej klasy naukowej jako profesora.
W miejscach, gdzie widziałem, że mobilność działa (również w Polsce), napędza się ona sama. Spory procent ludzi „przyjezdnych” (nie tylko obcokrajowców) tworzy kulturę, w której łatwiej być przyjezdnym oraz wymusza zmianę komunikacji wewnątrz instytucji. Bo poczta pantoflowa przestaje działać, a dużą liczbę nowych ludzi trzeba jakoś wdrożyć, więc powstają komórki administracji pomagające wypełnić urzędowe papiery, zrobić kurs BHP, dostać mieszkanie w akademiku itp. Organizowane są naukowe i towarzyskie spotkania, gdzie ludzie mogą się osobiście poznać. I dowiedzieć się, gdzie jest sensowny mechanik w mieście. Powoli pojawiają się takie miejsca i w Polsce, a ich kulturę tworzą głównie Polacy i Polki, którzy wrócili niedawno z zagranicy.
Jeżeli „mobilność naukowa po polsku” ma działać, to albo musimy zwiększyć udział „przyjezdnej” kadry i doktorantów, np. naprawdę otwierając konkursy na stanowiska na uczelniach, albo wysłać dziekanaty naszych uczelni na kursy reedukacyjne, jak organizować instytucję, która umie skorzystać z mobilności nielicznej części kadry. Np. program „MOST” dla zespołów dziekańskich: przez semestr zostajesz prodziekanem na podobnym wydziale uczelni na drugim końcu Polski.
Postscriptum:
Mam kolegę, który doktoryzował się w Warszawie, po czym dostał dwuletni grant na projekt na uczelni w innym polskim mieście wojewódzkim. I spytałem go, jak się tam mieszka? A on mówi, że w sumie to nie wie… „Tam” bywa może raz w tygodniu na seminarium, jak musi zostać dłużej niż dobę, to nocuje u krewnych i znajomych, a na stałe mieszka wciąż w Warszawie. Jak potrzebuje literatury, której nie da się dostać przez biblioteczne proxy, to idzie do kolegów ze swojego starego instytutu w Mieście Stołecznym. Postdok po polsku…
Autorem jest Piotr Bentkowski – biolog teoretyczny, przewinął się przez uczelnie w Norwich (Wielka Brytania), Warszawie, Poznaniu, obecnie pracuje w Paryżu.
Tekst oryginalnie ukazał się w kwietniu 2016 r. na Blogu ON, ale po jego zniknięciu w wyniku zamknięcia platformy blogowej przenieśliśmy, po poprawkach, co lepsze kawałki na stronę www ON.